Prawie jak w kinie...
W niedzielę między 16 a 17 mieliśmy w Łodzi mały koniec świata. Pierwszy raz zobaczyłam na własne oczy grad wielkości orzecha włoskiego. Nawałnica zrobiła 'sałatkę' z kwiatów na moim balkonie. Zabiło dzikie wino. Wytłukło nawet skalniaki. Nie będę opisywać, jak deszczówka z zapchanych studzienek pod blokiem zaczęła wybuchać w mojej łazience. Ani tego, że miałam szansę na romantyczny wieczór przy świecach, bo wywaliło korki. Przez kilkadziesiąt minut wszystko wyglądało jak Wojna Światów w muzycznej adaptacji Jeffa Wayne'a. Bez introdukcji Richarda Burtona, bo walnęło w jednej chwili. A później wyszło słońce...